Dno
Zło śmieje mi się w twarz widząc jak ma dusza z dnia na dzień coraz bardziej czernieje.
To chyba piekło, bo czuje zapach siarki.
Wzrok mnie nie prowadzi, bo nie widzę choćby cienia w tych ciemnościach, jakby to nie brzmiało.
Nie znoszę tych myśli, gdy nie dają mi zasnąć
W połowie znów jestem tamtym- rozerwanym, obdartym, z każdej swojej pozytywnej wartości.
Dym kłębi się, wiruje nad zmęczoną skronią.
Zlepki tuszu, zieleń w otchłani źrenicy.
Zapadam się, tonę w ciszy i
głośno w niej słyszę
podmuch wiatru, który przymyka moje okno na świat. Jestem niczym, a zarazem wszystkim. Paradoks.
Jestem dzieckiem w oparach chemicznej trucizny z tuszem pod skórą.
Nie zliczę tych nocy, ciążą mi na barkach.
Przez nie rozszerzone źrenice, nie moje ręce, trzęsące się sięgając po rozum do głowy.
Na skórze rysują mi blizny diabli, a ponoć złego nie biorą.
Obok mnie, ja sam, nic i nikt więcej.
Stoję i uwierzyć nie mogę.
Coraz więcej chcę, lecz coraz częściej pragnień unikam, jak i lustra, które niesie tyle nieszczęść w pobitych kawałkach.
Zaczynam znikać.
Cieszę się niezmiernie, że niebawem przestanę wymierzać ciosy.
Skóra na zawsze zapamięta noc, a raczej te gorsze, gdy jesteś podatny na wszelkie rany.
Zamienię się w popiół, który z pokorą pokryje blizny. W czas opadnie powieka za powieką.
Za zielenią mgła marnego człowieka unosi ponad strach,silny, zaciskający na gardle setki emocji.
Opadam przez błękit. Jestem ponad was.
I tym który zostanie za drzwiami, by odkryć strach,
z którym ja zmagałem się całe życie.