Owoc wyobraźni współczesnego mistrza
które okrywa potok wieczornego słońca. Cały w pomarańczowej zorzy.
Chłopski malarz. Namalował świat: bydło na rżyskach i pajęczyny babiego lata. Drżące.
Sperlone kroplami rosy.
Wiesz…
Jesteś tu jeszcze?
Idę i jestem tutaj. Idę tak, jak szedłem wtedy, pamiętasz?
Niczego nie pamiętasz.
Już nic nie pamiętasz i nie widzisz, gdyż twoje oczy...
Martwe. I takie zimne zimnem kamienia.
Bladego marmuru wyciosanego wieki temu dłutem nieznanego rzeźbiarza…
Ale znowu idziemy razem. Idziemy tak,
jak moglibyśmy iść we dwoje. Tak jak moglibyśmy…
Idziemy. Idziemy.
I idziemy
raz jeszcze…
Stawiamy kroki powolne, jakby w zadumie. Idziemy jak ten sen śniony nagle nad ranem.
Jak ta widziadlana korektora zdarzeń,
co chwyta za gardło jakimś ciężkim westchnieniem.
Wypiłem trochę, to prawda. I wypiłem raz jeszcze, wznosząc toast za ciebie. Za nas…
Dlaczego milczysz? Spójrz, wznoszę kielich… E, tam, kielich, butelkę całą.
Wznoszę ją pod światło wieczornego słońca.
I przez szkło przesącza się światłość pomarańczowa.
Nadciągający wieczór.
I przez szkło, przez płyn przejrzysty,
przez te szkliste turbulencje spienionych majaków…
Napijesz się ze mną? Patrz, jest jeszcze trochę. Widzisz? Nic nie widzisz. Ale ja, widzę za ciebie.
Nie wypiłem do końca,
albowiem chciałem… chcę zostawić tobie.
Stoję w otwartym oknie i patrzę.
Wiatr szarpie gałęziami kasztanów. Szeleści liśćmi.
I szepcze. Szepcze.
O, mój Boże, jak szepcze…
Na stole leży talerz. Mży cały w pozłocie kryształowy wazon
z wetkniętym bukietem czerwonych róż. I te róże. Te róże czerwone…
Choć, napij się ze mną. Na stole lśni butelka.
Podnoszę ją, aby wznieść…
Wiesz, był tu przed chwilą mój ojciec.
Przyszedł zza grobu, aby się ze mną napić.
Nie mówił nic, tylko patrzył. I patrzył tymi swoimi oczami.
Takimi oczami zasklepionymi czarną ziemią jak u trupa. Był i znikł. Nie powiedział ani słowa…
Kielich stoi nadal.
Mój i jego.
Jego i mój…
Był i nie ma, choć przed chwilą jeszcze…
Wiesz, ćwiczę wirtuozerskie szlify chorobliwej fantasmagorii.
I próbuję przecisnąć się przez ścianę.
Atomy mojego ciała
łączą się z atomami tynku, zaprawy murarskiej i cegieł.
Lecz nie mogę. Utykam, gdzieś pomiędzy. Nie potrafię przebrnąć jeszcze tej otchłani czasu.
Choć jestem już bliski poznania tajemnicy przemieszania się w czasie.
Wiesz, to jest w zasadzie proste.
Bardzo proste…
Wystarczy tylko…
Zamykam oczy. Zaciskam szczelnie powieki.
I widzę jak idzie ten malarz chłopski
i maluje odręcznie dym płynący z łęciny, nad lasem idący...
Mimo że cierpi
na bóle głowy
i zaniki pamięci.
Ogląda swoje dłonie, palce.
Licząc odciski, rdzę z lemieszy zdziera.
(Włodzimierz Zastawniak, 2025-08-10)