Burza
promieniem swym słońce blaski i cienie maluje.
Spokój i cisza
gorącym powietrzem oddycha.
Wnet znika jasność!
Chmury ciemne zawisły,
wiatr przytula drzewa do swych ramion silnych,
by kobierzec rozścielić na swej Pani przyjście,
wierny sługa.
Najpierw niewielkich grzmotów anonse wbiegają
jak straż przednia na zwiady puszczona.
O Pani, przybądź! Już czas! Wołają
z niecierpliwością chyląc czoła.
Przyjaciel deszcz swój dywan rozłożył
i coraz mocniej leje strugi wody.
I o to Ona!
W migocącym ogniu z łuku strzały łoży,
a bębny coraz głośniej niczym o drzwi kłody.
Nikt nie zdoła zgadnąć czemu tyle gniewu,
złości i goryczy jest w Niej bez uśmiechu.
Kto zasłużył sobie na Jej czyny mściwe?
Może ma w tym zasługę słońce urokliwe?
Korowód przejechał, huragan się skończył,
Pani gniewna odeszła na swym koniu rączym.
I zmierzch już, i słońca nie ma,
i niebawem zasnąć trzeba.