Za wodą
jakieś płacze, jakieś chryje.
Kto uchyli choć przyłbice
w pysk dostaje - chowa szyję.
Lament wielki trupie gaje,
buntowniczy szczep odstaje
od kanonu, od uwięzi.
Szczypią oczy ręka mierzi.
Tam za wodą źródło śmierci,
gdzieś przy stole ojciec dzieci
nawołuje, napomina...
Młodym jednak chce się żyć;
za matką śmiało iść.
Tam już kraina w zgubie,
pogrzebane zdrowe chęci.
Biały, czarny, żółty człek,
każdy jeden mały nerw
zepsutego organizmu...
Ziemia wzywa go;
"zechciej lec".
Głowa butna na urzędzie,
trzyma się wsparta orężem.
gigabajty przeinaczeń,
kury w gnoju, knur na grzędzie.
Już z nawiązką wypłakane
rody z lasu na początek
- łez potoki niczym wrzątek.
Pieką lica, jest wypadek
w którym duchy ciągną członki
w cztery strony.
Rany Boga! Kto dał prawo
w dumę serca wlewać kwasy!?
Zagryźć, zbesztać, ostrzem siec
- przecież to narody
w świętości jednakie...
Nad mocarzem krąży anioł.
Pomoc może albo farbowany bies.
Znak to że nie żarty
jeśli Zwierzchność dała misję,
zachowa plemię między oceanami...
A miłość zwycięży palący gniew...