Wianek
znów łamie się pod ciężarem pamięci,
zmącony spokój osiada pod żebrami,
a wspomnienia – jak pył – wracają, gdy tylko próbuję oddychać.
Kolejne przytłoczone mną istnienie,
kolejne łzy — co nie leczą.
Mantra o przeromantyzowanej miłości,
rozłamane serce między ból a fałsz.
A kłamstwem jest to, co biorę za życie —
odłączone od ego,
wyparte jak grot próbujący zanurzyć żagiel.
Miłość czystą chcę zamienić na ułudę,
bo pragnę jej bardziej niż samego bytu.
Co miał dać dom,
serce opatulone kaftanem szuka —
i nie znajdzie, bo prawdą się żywić powinno.
A ta mała dziewczynka w ogrodzie,
której wianki plotła samotność —
niczemu nie winna,
winę przyjęła, bo tak trzeba.
Jej twarz nadal przykrywa żałoba,
ręce brudne od trawy,
w jej oczach szkarłatne —
bo wierzyła, że to krew na jej dłoniach.
Umysł okrył mrok,
a przed nią jeszcze zachód słońca.
Kochania uczy się bez czucia,
i kochać nie będzie —
bo siebie kochać nie potrafi,
choć to jej największe pragnienie.
Samotność samotnością zwalcza,
jest głucha na swą duszę,
a dusza się dusi,
bierze krótkie wdechy,
bije skorupę ciała,
wprawia w drżenie.
Nikomu pokochać się nie da.
bo nikt nie zobaczył,
jak bardzo chciała być kochana.
A przecież wystarczyło,
by ktoś usiadł w trawie
i zaplótł z nią wianek —
choćby z cienia.