A miłość?
mówiąc raz jeszcze.
Za dnia, w nocy, w sennym pół-widzeniu…
Słyszę szept. Nie!
To za oknem wiatr rozgarnia liście i mży niespokojny deszcz.
Kropliste perły spadają na czoło, na rzęsy. Na twarz. Zatajają się w źrenicy oka.
Wypływają łzą.
*
Stoję w cieniu drzewa. Jeden krok… —
i tonę w księżycowym blasku.
Księżyc i ja, posrebrzony sam w sobie.
I ty, gdzieś pomiędzy, majacząca w oddaleniu.
Przeszywa ciebie jakiś nikły blask płynący z wnętrza.
Z głębokich pokładów przeszłego czasu, z mgielnych niedoistnień.
*
Powiedz mi…
Powiedz.
Milczysz…
Więc, ja powiem. I powiem znów. I powiem to, co mógłbym powiedzieć, gdybym…
Kochasz
mnie?
Ja, kocham.
Spójrz, trzymam w dłoni
zwiędniętą już różę.
Chciałem ci ją dać,
ale nie pozwolił na to ten,
co pisze dzieje na kartach prześwietnych foliałów.
Ten, co decyduje.
Wiesz, On —
chyba
nie chce.
Czemu?
Nie wiem.
Niedosłyszę Jego słów. Ale słyszę, jak chodzi
w tę i z powrotem
na poddaszu opuszczonego domu.
Nade mną.
Słyszę skrzypienia stropowych desek w pyle
sypiącego się na twarz tynku.
I słyszę —
jak
utyka.
(podobnie utykał mój nieżywy ojciec, który rozpadł się już dawno w proch)
Stoję na środku pustego pokoju,
rozłożywszy szeroko ramiona
w mdławej poświacie wiszącej lampy.
I wpatruję się w sufit pełen kunsztownych zacieków, plam.
W ten gąszcz żeliwnych rur,
co rozchodzi się po ścianie na kształt zbutwiałych gałęzi w powiewie zakurzonych, pajęczych
płacht…
W tę plątaninę pełną
bulgoczących westchnień.
(Włodzimierz Zastawniak, 2023-08-20)