Cóż...
moi drodzy na drodze spotkani przechodnie?
Czy mógłbym nie podzielić się z wami
tym marnym miłości okruchem,
którym sam jestem,
a którego nie dość wciąż rozumiem?
Wioletce, która dwoi się i troi,
żeby Bóg nie musiał sam wszystkiego robić.
Sławkowi, który kochać chce na końcu świata,
bo blisko jest trudno patrzeć z perspektywą.
Jarkowi, który nos zadziera wysoko,
bo przecież tam jest Zbawiciel,
gdzie nie dosięga wzrokiem ludzkie oko.
Agnieszce, która wciąż jeszcze i jeszcze,
kręci się w tańcu z wiarą i grzechem.
Darkowi, któremu przelała się miarka zaufania,
więc wstał z kolan,
i teraz sam innych miłością obdarza.
Sylwii, która chciała być dla wszystkich wszystkim,
a okazało się, że może być pięknie nikim,
bo Pan troszczy się totalnie o wszystkich.
Basi, która śmierci ma dość,
bo serce jej pękło na wskroś,
gdy żegnała własnego ojca.
Elżbiecie, która uśmiecha się do innych,
a sama łzy swoje nosi w torebce
na ramieniu prawym.
Mamie i tacie, którzy do Nieba
mają już blisko,
więc zaczynają nie gubić kroków.
[ i wielu, wielu innym... ]
Cóż ja w tym całym zamieszaniu
dać mogę drugiemu?
Może tylko słów kilka,
które z trudnością przemilczam,
żeby dać przestrzeń ciszy.
Mówię, bo was kocham,
a gdy milczę –
zanoszę tę miłość Bogu
w modlitwie.
Więcej wam dać nie umiem.