Gęby pełne więc cisza w eterze
drwiące z kieratu jedwabników.
Z molochów ścieki się wylały;
chwała im za to! Mniej barwników.
Jadaczki pełne chleba resztek,
jałmużną przypieczętowane.
Na kłódkę kołchoz - rozpacz wreszcie
dobije mózgowia wyprane.
Nie jeden zbłądzony piętaszek,
spadnie soczyście z ciemnej gwiazdy.
Wśród nieposkromionych igraszek,
jedwab dzieckiem spasionej glizdy.
Czarny chleb lecz bez smolnej kawy,
wyrocznią TRUPY robotników.
Świta gotowa do obławy,
w imię ślepoty jedwabników.
Któż że posprząta to podwórko?
Turbozwieracz tu nie podjedzie.
Prezes bystro opróżnia biurko
- najmniejszych śladów w martwej schedzie.