Listki Brzozy
jak westchnienia serca, co znów chce się śmiać.
Zrodzone z marzeń i szeptów nad ranem,
tańczą na wietrze, nie znając słowa „żal”.
Wiosna to dotyk lekki, prawie niczyj,
nadzieja, co wraca jak ptaki nad dach.
Każdy liść to obietnica, że jeszcze potrafię,
że jeszcze się budzę, że jeszcze mnie stać.
A potem lato, co pachnie dojrzałością,
gdy liście drżą ciężarem spełnionych chwil.
Słońce dojrzewa w nich aż do granicy płomienia,
a wiatr niesie śmiech – już pewny, bez wstydu.
To czas, gdy wszystko rozkwita bez lęku,
gdy cień daje odpoczynek, nie ucieczkę.
I liść nie musi marzyć — on po prostu trwa,
zielony do granic samego siebie.
Potem przychodzi jesień — złota i mądra,
gdy liście już wiedzą, że wszystko ma kres.
W barwach rozstań są piękniejsze niż prawda,
jak dłonie, co puszczają, lecz nie chcą mniej.
To wtedy najbardziej pachnie wspomnieniem,
to wtedy każdy liść jest jak list bez słów.
Jesień nie boli tylko przypomina,
że nawet piękno musi zejść ze snu.
A później już tylko cisza bez liści.
Gałąź naga jak prawda, co została w nas.
Nie ma już tańca, nie ma koloru,
tylko trwanie. Tylko czas.
Aż pewnej nocy tak cichej, że ledwie
gałąź zadrży, jakby coś w niej pękło.
To nie ból, to pierwszy szept nadziei:
znów będzie wiosna. Znów będzie miękko.
I wypuszczą się pąki nie z przymusu, nie z lęku,
lecz z wiary, że można znów kochać, choć się zmarzło.
Nowe liście nie te same, ale równie prawdziwe
rozwiną się z serca, które już raz zgasło.
Rozwiną się powoli, jak oddech przebaczenia,
jak gest wyciągnięty do własnych ran.
Nie będą krzyczeć zielenią tylko szeptać:
„Jeszcze tu jestem. Jeszcze mam sens.”
I znów słońce przysiądzie na ramieniu gałęzi,
jak ptak, co wraca nie ze zwyczaju, lecz z wyboru.
Drzewo nie będzie już takie samo
lecz silniejsze. I łagodniejsze.
Bo zrozumiało, że każda zima
choć cicha, choć długa, choć pusta
jest tylko snem pod cienką warstwą lodu,
a życie zawsze wraca. I zawsze od nowa.