Wiesz…
Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko
płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?
Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…
Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce,
w potwornie zimnym dotyku
muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...
Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli.
Wzniecają skrzydłami kurz.
Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.
I w tym milczeniu
śnię na jawie.
I na jawie oswajam twoją nieobecność.
Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…
Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie….
Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.
Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych
ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz?
Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.
Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd.
I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…
Wiesz, jestem znowu kamieniem.
Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się.
Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie.
Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.
Zaciskam mocno powieki.
Tu było coś kiedyś…
Tak, pamiętam.
Otwieram powoli.
I widzę. Widzę znów.
Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni.
Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.
Na ścianach wisiały kiedyś
uśmiechnięte twarze.
Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.
Został ślad.
Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości.
Pogniecione.
Podarte resztki. Nic…
Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies.
I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił.
Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...
I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu.
Przelatują wirujące cząsteczki powietrza.
Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną
interakcję.
Jesteś tu we mnie.
I wszędzie. Jesteś…
Mimo że cię nie ma….
Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza.
Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi.
Było słychać kroki
na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.
I unosił się nikły zapach
woskowej pasty. Wtedy.
I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia,
która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.
I mówię:
„Chodź tutaj. Przysiądź się tu obok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie.
I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.
Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak,
poruszając milczącymi ustami,
które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.
Ten wiatr
za oknami,
którymi kiedyś wyjdę.
Ten wiatr…
(Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)
