Dlaczego wolę być dębem
Nie wychylam delikatnej główki spod śniegu
Niosąc nadzieję na pierwsze promienie wiosny.
Nie zachwycam feerią kolorów
Nie pasuję do pięknych bukietów
Nie szukają mnie zakochane pary
W czerwcową magiczną noc.
Moich pąków nie można przykryć kloszem
Nie znajdziesz pod nimi karminowych płatków
Zbyt daleko mi do róży.
Czasem myślę, że jestem raczej bluszczem
Lecz nie utrzymam się spękanej ściany
Nie znajdę podpory w ruinie.
Korzenie moje rosną głęboko,
Trzymają mnie u podstawy.
Oglądam narodziny, życie i śmierć,
radość i smutek zapisują we mnie kolejne lata
Buduję się długo.
Mogłabym być drzewem.
Starzy ludzie pamiętaliby, jak dekorowano głowy wieńcami z moich liści,
Choć kwiaty moje nigdy nie byłyby piękne.
Starzy ludzie przychodziliby pod moje gałęzie
Prosząc o zdrowie i urodzaj.
W sierpniowy upał strudzeni wędrowcy siadali w moim cieniu,
Może nawet ktoś by mnie wtedy namalował
O zachodzie słońca.
Gdy minąłby mój czas
Pozostałby po mnie las.
Albo chociaż przerobiono by mnie na biblioteczkę
Skrywającą piękne historie i dalekie wyprawy.
Albo byłaby stołem
Stałabym tak długo i twardo
Chłonąc zapachy i smaki.
W końcu mogłabym spłonąć.
Ostatnim tchnieniem ogrzać kogoś,
Rozświetlić ciemności, iskrzyć jak gwiazdy na niebie
Mówiliby wtedy o mnie
„Ależ to piękne”, radośnie
I nikt nie płakałby z powodu mojej śmierci.
Przeżywszy setki lat
Spotkawszy setki ludzi
Wzrosnąwszy wyżej, niż sięga wzrok
Szerzej, niż obejmą ramiona
Zabłysnąć ostatni raz i zgasnąć
Rozwiać się w pył na wietrze.
Ale przynajmniej nie zostałabym czyjąś
odrzuconą walentynką
albo pustym wazonem.