Jazzmaster
To nie złom, lecz antyk w swej młodości, Jazzmaster z ranami losu:
Niewidoczne pęknięcia lakieru -
tak, jak te rany niewidzialne.
Jego pasywna elektronika była skromna: nigdy nie udawał, lecz ciszą potencjometrów wolał skryć uczucia.
Gdyż cały był inny prywatnie, niż w błysku scenicznego światła.
A sześć strun, niklowanych, było równie cierpkich co zranienia z dzieciństwa –
i tak samo grały ostro.
Był troskliwy, był zazdrosny, miał głowę na karku -
ale wciąż zbyt ufny w cienki kabel obietnicy, co sprowadził go na dno.
I zjawiła się Ta - nie druga gitara, lecz uzupełnienie ducha:
Cichszy, lecz świetlisty singiel coil w jego sercu, jego naturalne przeciwieństwo i przeznaczenie, co uczyła nowej barwy i leczyła cichym tonem.
Jak jesienna mgła nad jeziorem niosąca ukojenie, uczucie, choć nie potrafiła
z nim zagrać idealnej partii.
Lecz Miłość swą okazała najlepiej,
jak tylko mogła - jak dłoń, która na progach nie kłamała i nie oczekiwała
w zamian niczego.
Odrzucił ten Czysty Sygnał, bo ufał ludziom, zbyt poturbowany, by wierzyć w dobro bez fałszu i przesteru.
Ostatecznie, gdy leżał w wilgotnym pudle, na samym dnie rzeki, pomocna dłoń -
jak solidny futerał - pomogła mu znów wstać, pokazując inną miłość, czystą wibrację bez dawnej pasji.
Powiedzmy, to nowa technologia duszy która nie zastąpi w historii tego jazzmastera.
Tamtego pierwszego brzmienia, tej
jednej kontrowersyjnej harmonii.
Bo przeznaczenie, tak jak klucz maszynowy przyrdzewiały ustawia tylko raz idealny strój tej jednej miłości.
A on, choć uzdrowiony, wciąż wie, że najgłębszy rezonans pozostał tam,
gdzie mostek tremolo odrzucił swoją nutę.
